Nie masz konta? Zarejestruj się

Chrzanów

16.01.2024 16:00 | 0 komentarzy | 4 328 odsłony | Alicja Molenda

Z ARCHIWUM TYGODNIKA „PRZEŁOM". Z Lilią Maliszko, ekonomistką, mamą Ani i Romana, kijowianką, która na początku wojny rosyjsko-ukraińskiej spędziła cztery miesiące w Chrzanowie, rozmawia Alicja Molenda.

0
Mój dom jest w Kijowie
Lilia Maliszko
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Rok temu żegnałyśmy się na dworcu w Trzebini. Po czterech miesiącach pobytu w Polsce wracałaś z dziećmi do Ukrainy.
Tak. Pamiętam ten dzień. Wyjeżdżaliśmy z Polski kilka dni po zakończeniu roku szkolnego, bo moje dzieci - Ania i Roman - chodziły do polskich szkół w Chrzanowie. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, czy jedziemy na zawsze, czy wrócimy. Na wszelki wypadek zarezerwowałam miejsca dla dzieci w szkołach na nowy rok.

Chciałaś wracać?
Bardzo, chociaż w Polsce spotkało mnie jako uchodźczynię wiele dobrego. Tęskniłam za mężem, za naszym domem w Kijowie.

A dzieci
Córka ogromnie marzyła o powrocie, bo zostawiła w Ukrainie swojego chłopaka. Syn trochę się bał, bo nie wracaliśmy przecież dlatego, że wojna się skończyła. Ona wciąż trwa. Stęskniony za tatą, pokonał jednak strach przed tym, co może nas tam czekać.

Jak to było gdy w marcu 2022 r. znalazłaś się w Chrzanowie?
Długo nie mogłam się tu odnaleźć. Byłam w szoku, ciągle płakałam, nie wychodziłam z mieszkania. Nagle znalazłam się sama, z dwójką dzieci, w obcym kraju, a mąż został sam w Kijowie. Nie wiedziałam, co z nim będzie, czy pójdzie na front? Czy i kiedy się znów zobaczymy? Nie mogłam sobie poradzić z tą sytuacją, ale musiałam się jakoś ogarnąć, zadbać o dzieci. Szybko znalazłam dla nich szkoły. Cieszyłam się, widząc, że sobie radzą z nauką i językiem polskim. Wytrwaliśmy w Polsce od marca do końca czerwca ubiegłego roku. Polubiłam Chrzanów, Kraków...

Ale...
Ciągle miałam świadomość, że mój dom jest w Kijowie. Myślę, że gdybyśmy mogli na początku wojny wyjechać całą rodziną, podeszłabym do tego inaczej. Ale, jak wiesz, dorośli mężczyźni nie mogą opuszczać Ukrainy, więc mąż musiał zostać, a rodzina ma sens wtedy, gdy wszyscy jesteśmy razem, szczególnie w trudnych chwilach. Tęsknota jest nie do wytrzymania, nawet w najlepszych warunkach. Ja w każdym razie sobie z nią nie radziłam. W Kijowie jestem szczęśliwa. Kiedy wróciliśmy, było ciężko, bo często nie było wody, światła, zimą ogrzewania. Funkcjonowały specjalne grafiki planowanych wyłączeń, a po ostrzałach czasem brakowało wszystkiego. Ale przetrwaliśmy to wszystko razem. Teraz jest już lepiej.

Jak zmienił się Kijów w czasie wojny?
Na ulicach jest oczywiście wielu mundurowych, bo mężczyźni są zmobilizowani. To nam wciąż przypomina o trwającej wojnie. Mam wrażenie, że w mieście liczącym prawie 3 miliony mieszkańców jest teraz nawet więcej ludzi niż wcześniej. Funkcjonują restauracje, kawiarnie. W sklepach, które są czynne we wszystkie dni tygodnia, także w każdą sobotę i niedzielę, jest wszystko, tylko znacznie droższe niż przed wojną. Podrożały też media, paliwo. Mamy "godzinę policyjną" od 24 do 5 rano, co oznacza, że nie wolno wtedy wychodzić na ulice. No i mamy alarmy powietrzne, z którymi musieliśmy się nauczyć żyć.

W jaki sposób?
Kiedy wyją syreny, wszyscy wiemy co zrobić. Dzieci w szkołach schodzą do schronów, ludzie z ulicy do metra będącego największym schronem w Kijowie. Podziemna część metra w czasie alarmu funkcjonuje normalnie, naziemna stoi.

W nocy, słysząc wyjące syreny, trzeba się chować w łazience lub korytarzu. Tak, aby mieć przed sobą co najmniej dwie ściany. Nie chroni to przed uderzeniem pocisku, ale przed odłamkami już tak. Mamy tego świadomość. Wiemy też, że gdy z lotnisk podrywają się samoloty wojskowe, coś złego się szykuje.

Boisz się o dzieci?
Tak. Jeśli wyją syreny, a one są w drodze do szkoły albo w drodze do domu, natychmiast dzwonię, żeby wiedzieć, gdzie się ukryją. Jesteśmy zresztą w ciągłym kontakcie telefonicznym. O bezpieczeństwo w czasie lekcji dbają nauczyciele. U syna w szkole jest schron, w którym dzieci przebywają do odwołania alarmu. W technikum córki, na podziemnej kondygnacji, urządzone są sale dydaktyczne, więc naukę można kontynuować.

Jak dzieci wspominają naukę w Polsce?
Mówią, że polska szkoła była mniej obciążająca, dlatego te wspomnienia są bardzo miłe. W Ukrainie uczniowie mają dużo więcej pracy zadawanej do domu. Jest też chyba u nas dużo większy nacisk na przedmioty ścisłe i języki obce.

Kiedy na długo przed trwającą wojną, ale już po pomarańczowej rewolucji, jeździłam często do Kijowa, zapamiętalam, że Kijów mówił po rosyjsku.
To prawda. My bardzo długo byliśmy rusyfikowani. Język rosyjski był numerem jeden w kontaktach oficjalnych i towarzyskich. Po rosyjsku śpiewały nasze gwiazdy. Jakieś 80 procent mediów: telewizji, stacji radiowych i gazet, posługiwało się językiem rosyjskim. Kiedy szłam do szkoły podstawowej, w Ukrainie istniały jeszcze szkoły rosyjskie. Rodzice decydowali, do jakiej posłać dziecko. Uczono w nich literatury i historii rosyjskiej w takim samym wymiarze jak ukraińskiej. Po rosyjsku. Ja zostałam posłana do ukraińskiej. Teraz już takiego dylematu na szczęście nie ma, bo nie ma rosyjskich szkół. Skończyła się rusyfikacja. W mediach mówi się tylko po ukraińsku. Nawet ludzie ze wschodniej Ukrainy, którzy zawsze mówili po rosyjsku i stamtąd uciekli, osiedlając się w Kijowie, w zachodniej części kraju lub zagranicą, też mówią teraz po ukraińsku.

Przed wojną, jako ekonomistka, pracowałaś w księgowości.
W dużej firmie-hurtowni handlującej rybami i owocami morza, której główna hurtownia była w Charkowie. W jednym z bombardowań tego miasta, na początku wojny, właściciel stracił wszystko. Ja straciłam pracę.

Po powrocie z Polski do Ukrainy długo szukałam nowego zatrudnienia. Praca była ważna, bo pensja męża jest dwa razy niższa niż przed wojną. Trafiłam do sklepu, który sprzedaje eleganckie ubrania, pamiątki, a przede wszystkim wyszywanki z różnych regionów Ukrainy. Wyszywanki stały się bardzo popularnym produktem na świecie. Wiele osób, które przyjeżdżają do naszego kraju, opuszcza go właśnie z wyszywanką jako prezentem.

Ale turystów i obcokrajowców w Kijowie pewnie jest mniej niż w czasach pokoju?
Chyba nie. W Ukrainie przebywa bardzo wielu przedstawicieli międzynarodowych organizacji, różnych misji humanitarnych, ekspertów. Są też turyści z Europy.

Jak docierają? Przecież niebo nad Ukrainą jest ciągle zamknięte dla lotnictwa cywilnego.
Jest komunikacja kolejowa i autobusowa. Bardzo dobrze rozwinięta. Z Kijowa i innych miast w Ukrainie bez trudu dostaniesz się do każdego większego miasta w Europie. Z Polską komunikacja jest bardzo dobra. Z Przemyśla do Kijowa odjeżdża kilka pociągów dziennie. Bilety trzeba kupować dużo wcześniej. Jest mnóstwo autobusów łączących polskie miasta z ukraińskimi. Jest tylko jedne problem. Granica. W kolejce autobusowej po stronie ukraińskiej stoi się do 6 godzin. Cztery kolejne godziny zajmuje odprawa celna. Polscy celnicy kontrolują bardzo dokładnie, bo to granica Unii Europejskiej, w której my wciąż nie jesteśmy. Z powrotem wracam pociągiem. Z Trzebini do Przemyśla, a dalej z Przemyśla do Kijowa. Będzie szybciej i wygodniej. Teraz, podczas wakacji, z Ukrainy wyjeżdża bardzo wiele matek z dziećmi. Jadą do Polski albo do innych krajów Europy, aby trochę odpocząć od ciągłych alarmów i wojennej atmosfery.

Ty przyjechałaś do Polski na kilka dni do rodziny i postanowiłaś pojechać do Muzeum Auschwitz w Oświęcimiu. Nie masz dość wojny?
Nie zdążyłam tam być w ubiegłym roku. Bardzo żałowałam. Teraz się udało. To miejsce bardzo chciałam zobaczyć pomimo tego, że Ukraina ma teraz swoją wojnę i doświadczyła ludobójstwa w Buczy, Irpieniu, Chersoniu... Ciężko mi było na duszy po zwiedzaniu obozu. Zagłada w Auschwitz niczego nie nauczyła Rosjan.

Mieszkasz w Kijowie na dużym osiedlu, które na początku wojny opustoszało.
Był taki czas, że nie mogąc opanować strachu, kto mógł, to uciekał. Ale wszyscy moi znajomi, którzy wtedy wyjechali, już wrócili do Ukrainy. To jest nasz kraj. Musimy tutaj walczyć, wspierać się i żyć nadzieją, że ta wojna wreszcie się skończy.

Archiwum Przełomu nr 28/2023