Nie masz konta? Zarejestruj się

Chrzanów

26.11.2022 17:47 | 32 komentarze | 10 274 odsłon | Agnieszka Filipowicz
W ostatnim czasie cała Polska żyje dramatycznym zdarzeniem z naszej wschodniej granicy, gdzie na miejscowość Przewodów spadła rakieta. Nic dziwnego, bo to przecież oznacza, że została naruszona przestrzeń powietrzna naszego kraju. Wątków tej sprawy jest wiele. Jednym z nich - niewytłumaczalne milczenie władzy tuż po zdarzeniu.
32
Władza się okopała
Agnieszka Filipowicz
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Znamienne, że służby prasowe wojska, a także MON zamilkły w momencie, gdy pojawiło się zagrożenie naszego bezpieczeństwa. Moja znajoma z Chrzanowa opowiedziała mi kilka dni temu, jak to o rakiecie dowiedziała się... od krewnej z Hiszpanii, która - zaniepokojona - zatelefonowała do niej wieczorem. Znajoma na próżno szukała informacji w polskim internecie i telewizji. Te dopiero pojawiły się późną nocą i były zdawkowe. Jak to możliwe, by w oddalonym o setki kilometrów od Polski państwie informowano wcześniej o tak ważnym zdarzeniu, a nie u nas?

Myślę, że to tylko jeden z przykładów, ukazujący jak w soczewce proces postępującego demontażu demokracji w naszym kraju. Proces, który trwa od kilku co najmniej lat. Bo właśnie z demokracją wiąże się nierozerwalnie dostęp do informacji. Nie taki papierowy, zapisany w prawie, ale realny.
Dziennikarz „Rzeczypospolitej" Marek Kozubal opisał, jak po zdarzeniu w Przewodowie dzwonił do rzeczników prasowych wojska. Czego się dowiedział? Niczego. W słuchawce słyszał milczenie, ewentualnie tłumaczenie, że nic nie mogą powiedzieć. A także obietnice, że w bliżej niesprecyzowanym czasie będzie komunikat. Oczywiście nic takiego się nie zdarzyło.

Czytając jego opinię, nasunęła mi się wtedy refleksja, że ten problem występuje na każdym szczeblu władzy w Polsce. Porównując dzisiejsze standardy do tych sprzed dwóch dekad, gdy rozpoczynałam pracę w dziennikarstwie, odnoszę wrażenie, jakbyśmy się znaleźli w innej medialnej erze.
Na początku pierwszej dekady XXI wieku mało która z lokalnych instytucji miała rzecznika prasowego, ale uzyskanie informacji z reguły było łatwiejsze. W urzędach udzielali ich szefowie działów, a część gmin organizowało cykliczne konferencje prasowe z udziałem burmistrza. Dziś informacja jest reglamentowana. Albo udziela jej tylko burmistrz, albo rzecznik prasowy bądź dział promocji. Urzędnik już raczej nie odpowie dziennikarzowi na pytanie telefonicznie, lecz pisemnie. I zwykle po zatwierdzeniu odpowiedzi przez burmistrza. Czasem dochodzi do tak kuriozalnych sytuacji, że nawet pieczątka radcy prawnego jest wymagana, by urzędniczka mogła wysłać e-maila z odpowiedzią. Z taki przypadkiem spotkałam się w jednym z urzędów, gdy zadałam proste pytanie o wysokość nagród dla pracowników urzędu. Gdy po kilku dniach próbowałam uzyskać odpowiedź, usłyszałam od urzędniczki, że bez akceptacji radcy odpowiedzi nie otrzymam. A poza tym - zostałam pouczona. Przecież powinnam wiedzieć, że urząd potrzebuje więcej czasu na udzielenie informacji. No tak, młyny urzędowe mielą powoli...

A to wszystko dzieje się w czasach, gdy informacja roznosi się lotem błyskawicy w internecie.
Politycy i włodarze miast trzymają w swych rękach nie tylko władzę, ale i informację. W swych tubach propagandowych pokazują ładnie opakowane wiadomości. Zawsze te, którymi można się pochwalić. A gdy pojawia się trudny temat, nabierają wody w usta. Od mediów niezależnych stronią, bo przecież nie mogą im narzucić swojej narracji.
Używając znów terminologii wojennej, politycy, samorządowcy na świeczniku, ale także szefowie różnych instytucji okopali się na swych pozycjach. Cóż z tego, że zgodnie z prawem żaden polityk czy urzędnik nie może uzurpować sobie prawa do ograniczania wolności słowa i prawa do informowania opinii publicznej. Wszyscy zgodnie zasłaniają się procedurami i reglamentują informacje - albo serwując lakoniczne odpowiedzi, albo opóźniając czas ich udzielenia. Jakby zupełnie zapomnieli, że prawdziwymi adresatami tych wydarzeń nie są nielubiani przez nich dziennikarze, ale słuchacze, czytelnicy czy telewidzowie.

Czy kogoś dziś dziwi, że dziennikarze jednej ze stacji telewizyjnych nie zostają wpuszczeni na konferencję prasową szefa Narodowego Banku Polskiego, bo - mówiąc kolokwialnie - podpadli mu nieprzychylnym materiałem? Ileż to razy widzieliśmy w telewizji prezesów państwowych spółek, którzy indagowani przez dziennikarzy, otaczali się sztabem prasowym niczym ochroniarzami, a jedyne, co mieli do powiedzenia, to rzucenie dwóch słów - „Bez komentarza"?

Mówią, że „ryba psuje się od głowy". Zaiste.